Tren XVI – interpretacja

…Cierniste myśli rodzą cierniste słowa, cierniste słowa tworzą cierniste zdania. Cierniste zdania układają się w cierniste wersy.

„Treny” Jana Kochanowskiego „kłują”, ale jakże mogłyby nie „kłuć”, skoro są rezultatem najdotkliwszego pasma rozczarowań, złożonego cierpienia. Jakże mogłyby nie „kłuć”, skoro są wyrazem rozczarowania życiem, prawami nim rządzącymi, prawami, dodam, z którymi nieraz nie sposób się pogodzić. W ostateczności, jakże mogłyby nie „kłuć”, skoro stworzone zostały nie z beztroską i spokojem duszy, ale z lękiem przed nicością, zwykłym ludzkim strachem. Drżącą dłonią musiał Kochanowski przelewać na papier historię swojej „zguby”. Pełne trwogi musiało być serce „mistrza” próbującego odnaleźć i na nowo odbudować ową „zgubę”.

A stracił wiele, jeżeli nie wszystko… Przede wszystkim zgubił drogę, zbłądził w labiryntach przez siebie samego wzniesionych. Ścieżki, które przecierał sobie przez całe życie, zaprowadziły go na manowce.

Dlaczego i z czyjego powodu cierpiał, wiadomo. Niezliczone zastępy badaczy literatury przez stulecia zagłębiały się w tę kwestię. Większą część ich odkryć i wniosków, w znacznym uproszczeniu, można sprowadzić do kilku podpunktów, zaznaczając przy tym, iż niemal w każdym z nich odnajdujemy słowa typu: rozczarowanie, rozpad, zawód, bądź też śmierć. I tak na przykład: „Odrzucenie mądrości stoików” – pisze Stanisław Grzeszczuk. „Treny są pamiętnikiem cierpienia”, „wyrosły ze sprawy osobistej” – dopowiada. Julian Krzyżanowski „dorzuca”, iż „Treny” to „poemat o śmierci Orszulki”. „Tren XVI” staje się generalną rozprawą z ideałami stoicyzmu” – poucza Jerzy Ziomek.

W tej sprawie raczej nic nowego nie wykoncypuję, niczym nie zadziwię. Uważam też, iż napisanie czegokolwiek ciekawego, czy osobliwego na temat cyklu funeralnego Jana Kochanowskiego jest zadaniem wyjątkowo niełatwym, szczególnie skomplikowanym, ponieważ mogłoby się wydawać, iż od roku 1580, kiedy to światło dzienne ujrzało pierwsze wydanie „Trenów”, zostało one zgłębione, roztrząśnięte na wszystkie możliwe sposoby, zanalizowane pod każdym względem.

A jednak jest coś, co szczególnie zwróciło moją uwagę. Zauważyłam, iż w żadnym z opracowań, z którymi się zetknęłam, nie znalazłam czegoś tak oczywistego, tak podstawowego jak opis cierpienia Jana Kochanowskiego. Oczywiście, żaden autor nie pominął tej kwestii, ale nie szukając zbyt daleko stan „mistrza” zamykał w kilku określeniach, absolutnie bezsprzecznych, aczkolwiek nieco szablonowych, takich jak: cierpienie, trwoga, lęk i rozczarowanie. „Boleść (…) kryzys, który wstrząsa całym życiem duchowym” – pisze Mieczysław Hartleb, „Okres intensywnej rozpaczy” – mówi Stanisław Łempicki. „Człowiekiem zatrwożonym” i „cierpiącym” nazywa Kochanowskiego Andrzej Borowski.

Z drugiej strony trudne i skomplikowane byłoby rozpatrzenie wszystkich uczuć, które królowały w sercu i duszy Kochanowskiego, a które są, mimo wszystko, wyraźnie dostrzegalne w „Trenach”. Dlaczego? Bo jest ich bez liku, całe mnóstwo, a każde w innym odcieniu. Dlatego też, skupiając uwagę na „Trenie XVI”, spróbuję przedstawić tylko część obrazów, które mogły przewijać się w myślach poety. Postaram się choć w części określić to, co badacze zamykają zazwyczaj w słowie: „cierpienie”.

„Tren XVI” mieści się w „ciernistej” sferze, w której pod znakiem zapytania stawia się odwieczne ideały, niedoścignione wzorce. W sferze, w której strzeże się podstawowych praw człowieka, w tym prawa do jakże znamiennego ludzkiego płaczu. W sferze, w której dokonuje się odróżnienia człowieka wolnego od „frasunków”, od tego, którego owe „frasunki” dotknęły, ogarnęły. „Tren XVI” to także, a może i przede wszystkim, obszar, w obrębie którego dochodzi do bolesnego, aczkolwiek wyjątkowego poprzez swoją doniosłość i wydźwięk, obrachunku Kochanowskiego z jego wielkim, całe życie stojącym na piedestale mistrzem, jakim był Cyceron.

Pozwolę sobie w tym miejscu na chwilę się zatrzymać i w wielkiej, dostojnej ciszy uczynić nad „Trenem XVI” znak w postaci jednego krótkiego, acz przepastnego w swych znaczeniach zdania: „Jestem człowiekiem”. I niech ta lapidarna formuła Pliniusza Młodszego czuwa nad tym trenem.

A więc pora zacząć. I choć moja ścieżka prowadząca do ogarnięcia rozumem, a może raczej sercem ogromu cierpienia wije się wśród cierni, to mimo wszystko jestem zdania, że sporo prawdy jest w tym, że przecież: „Kocha się tylko to, od czego się cierpi” ( Gustaw Flaubert ). Dlatego też uzmysłowienie i pewnego rodzaju współodczucie bólu „mistrza”, choć głęboko „ukłuje”, sprawi jednak, iż bezsprzecznie pokocha się „Treny”, otoczy się je bezbrzeżnym szacunkiem, respektem, poważaniem…

Oto obraz pierwszy – moim zdaniem obejmujący dwie pierwsze strofy „Trenu XVI”. Jest ciemno… Noc panuje za oknem, noc panuje w duszy Kochanowskiego… Lekko przygarbiony, złamany w sobie człowiek leży samotnie w chłodnym łóżku. Sen nie nadchodzi, a złe, mroczne myśli wiją się po łóżku niczym kąsające żmije. Taką mniej więcej mam wizję obrazu pierwszego. Ale co on wyraża, jakie uczucia, jakie emocje z niego emanują? Jak opisać ten rodzaj cierpienia? Być może jest to prostsze, niż mogłoby się to komukolwiek wydawać. Dlaczego? Bo każdy to czuł, bo każdy miał w swoim życiu taką noc. A ty, czy już to znasz? Kłuje, piecze? „Nieszczęście”, „żałość”, które „prawie przejmują do kości”, ból duszy…- oto co się dzieje we wnętrzu człowieka doświadczanego. Ale przecież w tych kilku zwrotach poeta nie mógł zamknąć burzy huczącej w jego piersiach. Ja uważam, że jest to tylko pewnego rodzaju zasygnalizowanie ogromu swej rozpaczy, zwrócenie uwagi, że problem, który zaistniał to w pewnym sensie sprawa życia i śmierci. I nic dziwnego, bo oto „mistrz” znalazł się na rozdrożu. A może to nawet nie rozdroże, lecz po prostu skraj, kres drogi. Bo przecież wszystko się skończyło, upadło, przegrało…Dlatego to, co czuje poeta to nie jest już zwykły ból, ale coś o wiele cięższego, przerażającego swym ogromem. Czuje, iż musi „lutnią i wdzięczny rym porzucić”. W tym momencie pora zastanowić się, czym dla Kochanowskiego jest „lutnia” i „wdzięczny rym”, a okaże się, iż poezja jest wszystkim, że poza nią nie ma Kochanowski nic prawdziwie trwałego, zupełnie nic. I nagle zawalił się piękny, mozolnie wznoszony świat, wszystko legło w gruzach. Ta straszna rzecz, to „horrendum” stało się prawdą… Człowiek, który całe swoje życie poświęcił twórczości, który wiele, wiele lat kształcił się zostaje w pewien sposób okaleczony.

Miejsce, niemalże na samym szczycie, na pewno na „stopniach ostatnich” ( „Tren IX”, w.19 ), które sobie Kochanowski wypracował, z całą pewnością dawało mu powody, by czuć satysfakcję, na pewno samorealizację. Bo przecież poprzez ciężką, mozolną pracę, ciągłe szlifowanie swoich zdolności udało mu się wspiąć tak wysoko. Taki też był świat przez poetę wzniesiony: niepodważalnie wyjątkowy i potężny. A jednak w ostateczności okazało się, iż fundamenty, na których to wybitne królestwo zostało wzniesione, nie są dostatecznie niezawodne i trwałe, nie wytrzymują ciężaru ludzkich doświadczeń. Ale jak się zachować, co zrobić kiedy ów świat ze swoimi fundamentami stanowił całe życie poety, kiedy innego świata nie było. I zaczyna się piekło, gehenna, której finałem może być nawet śmierć.

Dodatkowym ziarenkiem bólu w przypadku Kochanowskiego był fakt, iż za życia wzrósł do rangi „mistrza”, czyli człowieka niemalże doskonałego. A „Im kto wyższy, tym łatwiej i niżej spaść może” (Adam Mickiewicz).

I właśnie esencję swojego życia – poezję – porzucić musi stojący na skraju drogi człowiek. Porzucić wiersz, który „jest nad czas i nad śmierć” (Michał Anioł). I o czym myśli poeta znajdujący się w tak niewypowiedzianie strasznej sytuacji? Otóż żywi głęboką nadzieję, iż to wszystko to tylko zły sen, który „ludzkie myśli tym i owym bawi”. A któż zazwyczaj pragnie, aby to, co się dzieje okazało się tylko koszmarem? Ktoś, kogo dopadło nieszczęście nadzwyczaj niesłychane, takie, którego nikt się nie spodziewał, nie przewidział. Jest to myślenie człowieka, któremu nawet do głowy by nie przyszło, iż będzie aż tak źle. I taki właśnie jest podmiot liryczny tego trenu. Będąc w ciągłym, nieustępującym napięciu, leżąc na „łożu samotności”, boi się widząc to, co się z nim dzieje: jak zaczyna popadać w chorobę, jak słabnie, traci zmysły, jak bardzo się zmienił. I właśnie teraz, kiedy zwija się w rozszalałym skurczu bólu, kiedy dochodzi do niego, że nie ma już nic, kiedy pogrążając się w swoim strachu czuje się jak bezbronne, opuszczone dziecko, kiedy nic nie jest już takie jak wcześniej, właśnie teraz może z pełnym zrozumieniem powtórzyć za Horacym: „Non sum qualis eram.” („Nie jestem (już), jaki byłem”).

I chwila oddechu, uspokojenie po tak osłabiającym ataku boleści. Był przypływ, pora na odpływ. Nowe, odmienne myśli napływają do głowy; nowa chmura zawisła nad domem Kochanowskiego – chmura „smutnej prawdy” o człowieku. Właśnie w tym miejscu wyłania się obraz numer dwa: Człowiek zrywa się z łóżka, klęka i łapie się za głowę. W drżących dłoniach skrywa wykrzywioną niewysłowionym cierpieniem twarz. „O błędzie ludzki! O szalone dumy!” – krzyczy, jakby właśnie w tej chwili i w tym miejscu odkrył największą tajemnicę człowieka, jakby doznał olśnienia. Oto klęczy ten, który zrozumiał. Moim zdaniem, to właśnie w tej części „Trenu XVI” poeta dokonuje nieoczekiwanego podziału ludzi. Jest to rozróżnienie swoiste, bo za punkt wyjściowy biorący położenie jednostki, jej sytuację. W tym miejscu, wypełnione po brzegi żalem, ale i drwiną autoironią słowa:
„Jakże to łacno pisać się z rozumy.
Kiedy po wolej świat mamy, a głowa
Człowieku zdrowa.”

Poeta odkrywa słabość i marność człowieka. Zapewne gdzieś w jego głowie kołatały słowa z przeszłości: „Vanitas vanitatum, et omnia vanitas” (z Wulgaty), a może po prostu: „Nie ma nic słabszego na ziemi niż człowiek” (Homer). Odkrycie podatności człowieka na nieuniknione przecież „życiowe powiewy wiatru”, czyli na najróżnorodniejsze zdarzenia wywołuje swoiste oskarżenie, zarzuty wobec szkoły stoickiej, wręcz bunt przeciwko swojemu wcześniejszemu życiu, to także, w pewnym sensie, bunt przeciwko samemu sobie. Ale nadejście momentu sprzeciwu było nieuniknione. Stary mądry Wergiliusz miał rację: „Zło ukrywane utrzymuje się, rośnie.” Ale w końcu czara goryczy musi się przelać. I tak też się stało. Cóż, „Piekło to jesteśmy my sami”. Dodatkowo, Kochanowski coraz bardziej się zagłębia, dotyka coraz to delikatniejszych dla siebie samego tematów. Odkrywając wielką rozbieżność pomiędzy słowem a czynem, pomiędzy wzniosłym, nie do końca realnym filozofowaniem nad życiem, a nim samym, dochodzi do osoby Cycerona, „Arpina wymownego”, jak go określa. „Wymownego”, czyli łatwo i pięknie mówiącego. Jakże wielkim autorytetem był on dla Kochanowskiego. Można chyba powiedzieć, że Cyceron to „mistrz mistrza”, jego „korzenie”, ideał, dusza pokrewna… Ale cóż się z dostojnym Arpinem stało, jakże nisko upadł, obracając w niwecz, przekreślając swoje słowa. „Ali żyć nie tak, jako mówić snadnie”. Cóż pozostało Kochanowskiemu, kiedy nawet jego wzór przegrał przy zetknięciu się z wcale nie idealną rzeczywistością, kiedy n a w e t o n …? Cóż się czuje, kiedy „ideał sięga bruku”?

Mimo wszystko, Kochanowski nawet w czasie „wielkiej smuty”, żałoby, męki nie jest człowiekiem zamkniętym. Poza pytaniami – wyrzutami, ma dla swojego mistrza także całkowite zrozumienie. Pomimo, iż nauki Cycerona okazały się zawodne, poeta łączy się z nim w bólu. Tak więc obok żalu i aluzji, odnajdujemy tu pełnię c z ł o w i e c z e ń s t w a, niezbicie udowodnioną solidaryzowaniem się poety z poetą, mistrza z mistrzem, człowieka z człowiekiem. Odsłania nam się nowe przesłanie: „Cała mądrość, cała filozofia życia – to tylko dobroć” (Stanisław Witkiewicz), A skąd to zrozumienie, to wybaczenie dane Cyceronowi?
„Pióro anielskie, duszę toż w przygodzie,
Co i mnie bodzie.”

Zrozumienie „Arpina wymownego” jest nierozłączne ze zrozumieniem człowieka wogóle, bo przecież poeta, poza tym, iż poprzez swoją twórczość jet pewnego rodzaju istotą niezwykłą, to nadal pozostaje człowiekiem i dlatego „nic co ludzkie nie jest mu obce”.

I jeszcze jeden obraz: Nieszczęsny człowiek podnosi się z klęczek. Spowolnionym, ale pewnym krokiem podchodzi do uchylonego okna. „Nic wiecznego na świecie” – to zdanie, wydobyte gdzieś z zakamarków przeszłości przewija się w jego myślach. I gorzka, gorzka refleksja: „Człowiek nie kamień”… Ludziom przypadło w udziale naprawdę niezwykłe miejsce w hierarchii bytów – gdzieś pomiędzy aniołami a zwierzętami i roślinami, między niebem a ziemią. A i samo życie wydaje się być osobliwe, niezwykłe: między radosnymi zazwyczaj narodzinami a przybijającą śmiercią, od bieli ślubu do czerni pogrzebu, od śmiechu do łez. „Mija dzień, kamień się toczy”. Człowiek jest miotany od nadziei do rozpaczy i kółko się zamyka. I jakże zachować spokój, kamienną twarz? „Człowiek nie kamień” – powtarza „mistrz”.

Niebo się chmurzy; czoło poety się chmurzy. Zza uchylonego okna słychać jęk dzikiego wiatru; w pochłoniętym mrokiem pokoju, słychać jęk Kochanowskiego. „Przeklęte szczęście!” – szepcze z cichym, acz gniewnym żalem, a w oczach dogasa, wypala się resztka nadziei. I wciąż powracająca, śmiertelnie „kłująca”, ciernista myśl. „Mędrzec uniezależnia się od wszystkich niepomyślnych okoliczności, jakie by zajść mogły i zapewnia sobie szczęście” (Władysław Tatarkiewicz). Za oknem grzmi, niebo wyciąga swoje rażące ramiona – pioruny; w ciemnym pokoju gniew ogarnia „mistrza”, wzburzony unosi obolałe ramiona do nieba.
„Czy snać gorzej duszy,
Kto rany ruszy?”

Poeta, ogarnięty wielkim szałem, wychodzi przed dom. Deszcz smaga go dużymi, ostrymi kroplami. Ale „mistrz” nadal nie poddał się, jeszcze nie złożył broni. Bo: „Być poetą znaczy być swoim sędzią” (Henryk Ibsen). …To sztuka, to najtrudniejsza ze sztuk, zachować w tak ciężkiej chwili dostojeństwo, niedoścignioną doskonałość i wzbudzającą respekt godność… To już nie przygnieciony najstraszliwszą tragedią biedny, starszy człowiek, o nie! W obfitych strugach oczyszczającego deszczu stoi dumny mężczyzna, który nigdy się nie podda, będzie walczyć do końca. Unosi głowę do wzburzonego nieba, zezwalając deszczowi zmyć z siebie całą gorycz, cały bezbrzeżny smutek, żal, złość, przygnębienie, wszystko… I wznosi okrzyk, na jaki w takiej sytuacji zdobyć się może tylko „mistrz”:
„Czasie, pożądnej ojcze niepamięci!
W co ani rozum, ani trafią święci,
Zgój smutne serce, a ten żal surowy
Wybij mi z głowy!”

Burza dobiega końca, wiatr rozgarnia czarne kłęby chmur; poeta wraca do domu, teraz już zaśnie, teraz już tak… Kończy się również noc, kończy się „Tren XVI”, ale nigdy nie skończy się legenda wielkiego „mistrza”, nie zaćmi jej nic. Chodząc po nieraz śmiercionośnych „cierniach życia”, potrafił przetrwać, ujść z życiem i godnością, a przy tym nie porzucić „lutni”, zebrać „ciernie” i stworzyć z nich doniosłe, niezapomniane świadectwo cierpienia, bólu i udręki.

Dodaj komentarz