Obudziłem się w namiocie. Był okropny mróz. Owinąłem się szczelniej kocem i próbowałem ponownie zasnąć. Moja kilkudniowa wędrówka wydawała się nie mieć końca. Przypadkiem zboczyłem ze szlaku, a potem zrobiło się tylko gorzej. Nadajnik GPS przestał działać, a w tej głuszy nikogo nie było. Powoli traciłem nadzieję, że uda mi się stąd wydostać. Wiatr nagle ucichł. Przez materiał delikatnie przebijały się wiązki światła. Leżałem z zamkniętymi oczami i łapałem te naturalne promienie ciepła, które dawały mi odrobinę nadziei. Nagle usłyszałem trzask liści i ciche sapanie. Byłem pewny, że to jakieś zwierzę, jednak cień, który zobaczyłem w namiocie, ukazywał ludzką sylwetkę.
Ostrożnie wyjrzałem z namiotu. Przede mną stał, opierając się o drzewo starszy mężczyzna. Miał siwą, długą brodę i krzaczaste białe brwi. Widać było zmęczenie na jego twarzy, oczy jednak spoglądały na mnie ciekawie. Ufnie spoglądał w moją stronę. Mnie również wydał się bardzo przyjazny, dlatego postanowiłem w pełni otworzyć namiot i gestem zaprosiłem go do środka. Zanim jeszcze wszedł, przedstawił się:
- Jestem Józef Skawiński, witaj Wędrowcze.
- Dzień dobry – odpowiedziałem, ciężko było mi ośmielić się w rozmowie do tyle starszego ode mnie człowieka – Nazywam się Arthur. Co tu robisz?
- Od lat wędruję po świecie, moje kroki zaprowadziły mnie tutaj. Zgubiłeś drogę?
- Niestety tak, zboczyłem ze szlaku i niestety całkowicie nie wiem, gdzie jestem. Czy może orientujesz się, gdzie się znajdujemy?
- Jesteśmy w Stanach Zjednoczonych, w Yellowstone. Chodź, mogę zaprowadzić Cię do najbliższej osady – wesoło powiedział Skawiński.
- Zaczekaj, może najpierw chwilę odpoczniesz?
- Kiedyś siedziałem przez prawie rok w latarni morskiej, chętnie ruszę w drogę.
Niesamowicie zaintrygowała mnie jego postać. Widać było, że ma ponad 70 lat, ale nadal był bardzo sprawny i silny. Po drodze zaczął opowiadać mi swoje przygody. Dowiedziałem się, że robił w swoim życiu niemalże wszystko – pracował na statku, produkował cygara, miał farmę w Kalifornii, był strzelcem w Indiach Wschodnich, a także handlował z plemionami w dolinie Amazonki. Z niedowierzaniem słuchałem o jego przygodach, np. porwaniu przez tubylców. Jego historia była dla mnie jak film sensacyjny – po powstaniu listopadowym tułał się po świecie i robił wiele niesamowitych rzeczy. Wiele jego zawodów i planów kończyło się tragicznie. Farmę zniszczył huragan, wspólnik uciekł z pieniędzmi za cygara, a statki, na których pływał, zatonęły. Był naprawdę pechowy, ale nie opuszczał go dobry humor, o wszystkim opowiadał pogodnie i z dozą nostalgii. Najsmutniej wspominał swoją ojczyznę, Polskę. Niewiele z niej pamiętał, musiał opuścić ją po powstaniu i już nigdy tam nie wrócił. Po jego opowieściach z dzieciństwa zapadło długie milczenie.
- A czym teraz się zajmujesz? – zapytałem, żeby przerwać niezręczną ciszę.
- Obecnie niczym – żachnął się – Jestem już naprawdę stary, potrzebuję odpoczynku.
- To co robisz tutaj? To raczej słabe miejsce do spokojnego odpoczywania.
- Jadę na zjazd moich rodaków – odpowiedział Skawiński – po zakończonej pracy w Aspinwall zamieszkałem w Nowym Jorku, żyję tam w polskiej społeczności. Co roku wyjeżdżamy na biwaki i spędzamy czas swobodnie na łonie natury, śpiewamy polskie piosenki oraz wspominamy ojczyznę.
- Piękna tradycja – odpowiedziałem z zachwytem.
- Jeśli chcesz, możesz do mnie dołączyć. Z wielką chęcią przedstawię Cię jako mojego gościa.
- Dobrze – zgodziłem się, nie mogąc się doczekać spotkania z innymi Polakami.
Biwak był bardzo wesoły i pogodny. Poznałem wiele ich tradycji i historii. Skawiński wyglądał na bardzo szczęśliwego wśród swoich rodaków. Do teraz jestem pod wrażeniem, że człowiek tak doświadczony przez los, może pozostawać tak optymistyczny. Dawny Latarnik z Aspinwall to dla mnie wzór człowieka, który został nagrodzony za swoją wytrwałość. Taki człowiek jak on zasłużył na szczęśliwą i spokojną starość.